Strona 1 z 1

Cała prawda o tranie

: 13 gru 2016, 5:54
autor: Bow1
Wklejam poniżej tekst dotyczący tranu. warto się zapoznać aby nie kupować trucizny.
…a im więcej mówił, tym szerzej otwierały mi się oczy. Później zacząłem czytać. I jeszcze więcej czytać. Dotarłem też do filmów dokumentalnych obnażających ten temat.
Z zebranych informacji wyłonił się obraz światowego gigabiznesu wartego ponad dwadzieścia miliardów dolarów rocznie (sama Omega z oleju rybiego), który ma tyle wspólnego ze zdrowiem, co z ekologią.
To, co kiedyś nazywane było tranem (zgodnie z definicją – olej z wątroby dorsza i ryb dorszowatych), dziś w 79% jest substancją będącą efektem zmielenia i chemicznego oczyszczenia sardeli poławianych w Peru i Chile, z wód bardziej przypominających kanały ściekowe, niż czyste wody Norwegii.

– No, ale przecież tran jest z Norwegii?!!

Też tak sądziłem… W nazwie „Tran Norweski” nie ma nawet połowy prawdy, a i ta mała część budzi wielkie wątpliwości. Największe fabryki przetwarzające sardele właśnie w Peru, takie jak Copeinca czy Austral, to własność Norwegów. Jest to więc produkt „norweski”, co nie znaczy, że pochodzi z Norwegii. I na pewno nie jest to tran, który znamy z dzieciństwa!
Ale po kolei…
Może warto zacząć od ryb, jako takich. I to najlepiej właśnie tych norweskich. Bo przecież zdrowych i w ogóle…
Kiedyś, gdy morza i oceany były czyste, a ryby poławiano – nie hodowano, stanowiły one nieocenione źródło pożywienia, ale również niezbędnych kwasów Omega-3 i witamin rozpuszczanych w tłuszczach.
To jednak już przeszłość. Historia, którą możemy wspominać jedynie z sentymentem. Dziś 60-70% ryb (dorsze, łososie) sprzedawanych w sklepach pochodzi z hodowli. Reszta to odłowione przetrzebione resztki z często skrajnie zanieczyszczonych wód przybrzeżnych.
Norweskie wody wciąż należą do jednych z najczystszych, jednak to właśnie norweskie hodowle zaopatrują europejski rynek w ryby tak złej jakości, że przez niektórych naukowców nazywane są najbardziej toksycznym pokarmem na Ziemi!

Hodowle

To ogrodzone baseny z siatki zanurzone w morzach norweskich fiordów. Hodowane tam ryby żyją w wielkim zagęszczeniu, przez co łatwo chorują i wzajemnie zarażają się bakteriami i pasożytami.
By temu zapobiec, na przemysłową skalę „zasila” się te otwarte baseny w płynne pestycydy (difluorobenzuron) przeciwko pasożytom, takim jak wesz łososiowa.
Rzecz w tym, że poza ich zdolnością do eliminowania pasożytów charakteryzują się one niezwykle silnym działaniem neurotoksycznym. Nie wypłukują się z organizmów ryb, więc zjadając je przyjmujemy wraz z mięsem czy tłuszczem również pestycydy oddziałujące bezpośrednio na nasz układ nerwowy.

Na dnie morza pod hodowlami znajdują się warstwy szlamu złożone z karmy, odchodów i środków chemicznych grube na 15 metrów. To istna bomba chemiczna o ogromnej toksyczności.

Najwięcej toksyn zawierają jednak nie same pestycydy podawane łososiom bezpośrednio do wody, ale pasza, którą są tuczone.

Jérôme Ruzzin z uniwersytetu w Bergen zbadał te pasze i wnioski płynące z jego analiz są zatrważające – granulaty będące pokarmem łososi hodowlanych zawierają dioksyny, dieldrynę, PCB, aldrynę i toksafen. Niektóre wspomniane pestycydy, czy PCB nie rozkładają się, dlatego nazywane są Trwałymi Zanieczyszczeniami Organicznymi.
Do paszy dodaje się również etoksykinę, jako przeciwutleniacz – to pestycyd wyprodukowany przez Monsanto pierwotnie do ochrony drzew kauczukowych. Norma w żywności dla człowieka to 50 mikrogramów na kilogram – w łososiach hodowlanych jej stężenie sięgnęło już nawet 1000 mikrogramów!

Według badań innej uczonej z Bergen – Victorii Bohne etoksykina może przekraczać barierę krew-mózg, co samo w sobie jest już bardzo niebezpieczne. Etoksykina po dotarciu do mózgu podejrzewana jest bowiem o działanie silnie rakotwórcze. Po ogłoszeniu tego odkrycia pani Bohne nagle straciła pracę na uczelni i status uczonego, co zaskutkowało zakazem publikowania przez nią badań naukowych.

Na skrajną toksyczność paszy wpływa również jej częściowe pochodzenie. Pasza dla łososi w 20% składa się z ryb wyłowionych z Bałtyku, które jest jednym z najbardziej toksycznych mórz świata. W Szwecji ostrzega się klientów w sklepach przed spożywaniem ryb z Bałtyku częściej niż raz w tygodniu, a kobietom w ciąży i dzieciom całkowicie odradza się ich spożywania. Już mała ilość toksyn znajdujących się w bałtyckich rybach może zachwiać pracą układu hormonalnego i powodować raka. Kobiety planujące zajść w ciążę powinny ograniczyć spożywanie śledzia i łososia z Morza Bałtyckiego. Wskazane roczne spożycie to dwie, trzy ryby w roku (!!!) – ogłosiła w komunikacie szwedzka Agencja ds. Żywności, o czym polski konsument naturalnie nie jest informowany.

W efekcie takiego karmienia i takiego sposobu hodowli połowa dorszy ma widoczne mutacje genetyczne – zniekształcone szczęki, które nie dają się zamknąć. Poza tym cierpią one na krwawe wybroczyny skórne i zniekształcenia szkieletu. Również ich mięso ma inną, łamliwą strukturę w porównaniu z rybami dziko żyjącymi. Nie widać tego rzecz jasna kupując filet z dorsza norweskiego. Podobnych mutacji u łososia również nie widać, gdy kupujemy jego cienkie wędzone plastry. Osobniki niezmutowane trafiają do sklepów w całości na otwarte lady z lodem, jako dowód jakości ryby.

Dziki łosoś ma 5-7% tłuszczu, a hodowlany od 15 do 34% – toksyny natomiast gromadzą się właśnie w tłuszczu. Badania na myszach wykazały, że te którym dodawano do karmy łososia hodowlanego cierpiały na znaczną otyłość i cukrzyce. Toksyny zawarte w tłuszczu tych ryb powodują odkładanie się tłuszczu i zaburzenia hormonalne u organizmów, które je spożywają.
érôme Ruzzin zbadał zatem również toksyczność samego mięsa ryb z norweskich hodowli – według jego badań są one pięciokrotnie bardziej toksyczne, niż jakiekolwiek inne produkty, które możemy znaleźć w supermarketach!

Olej rybi zwany przekornie tranem

Gdyby więc nawet to, co sprzedawane jest jako tran norweski było pozyskiwane z norweskich dorszy hodowlanych, siłą rzeczy zawierałoby cały ten syf, który się w nich znajduje.

Tak jednak nie jest. Tylko 7% sprzedawanego oleju rybiego pochodzi z dorsza.

60-70% światowej produkcji oleju rybiego pochodzi z Peru i Chile, gdzie na gigantyczną skalę trzebi się zdziesiątkowaną już populację nie dorsza, a sardeli, z których uzyskuje się blisko 80% światowej produkcji oleju rybiego.

Śledztwo norweskich dziennikarzy z 2012r., z Marit Higraff na czele udokumentowane w filmie „Omega 3 – Czyim kosztem” ukazuje kulisy tej branży.

Chimbote w Peru, to miasto skupiające 50 fabryk oleju rybiego, z czego znaczna część należy do Norwegów, jest aglomeracją gdzie produkuje się najwięcej oleju rybiego na świecie. To tu swój początek ma większość „Tranu Norweskiego”.

Skażenie środowiska w tym mieście jest tak potworne, że znaczna część mieszkańców cierpi na choroby oczu, układu oddechowego (astma) i silne alergie skórne – pryszcze na rękach i wysypkę na głowie. Dzieci z Chimbote charakteryzują duże czerwone plamy na policzkach – to trwałe wysypki wywołane grzybicą.

Ścieki przemysłowe z fabryk, w tym silne kwasy i soda kaustyczna używane do odtłuszczania linii produkcyjnej spuszczane są wprost do morza – tego samego, z którego później poławia się sardele do produkcji oleju.

Kutry łowiące sardele są w morzu często po 30h, a w związku z brakiem chłodni bywa, że ryby docierają do fabryk już w stanie wstępnego rozkładu. Powstały z nich zepsuty olej musi zostać „uzdatniony” przez konserwanty, przeciwutleniacze, a często również antybiotyki.
Ze śledztwa wynika, że pomimo tych działań olej potrafi dotrzeć do Europy już w stanie wstępnego rozkładu. Czeka go więc kolejna obróbka już na miejscu.

Na dnie morza w okolicach Chimbote zalegają 53 miliony metrów sześciennych (!!!) szlamu z fabryk z odpadami chemicznymi i organicznymi – to równowartość przekraczająca objętość 14.000 olimpijskich basenów…
Skażenie środowiska jest totalne, a to tam poławia się ryby na olej, zwany u nas najczęściej „Tranem Norweskim”.
Na peruwiańskim wybrzeżu zdziesiątkowanie sardeli spowodowało wyniszczenie całego łańcucha pokarmowego. Na niektórych obszarach populacja ptaków zmniejszyła się już o 90%.

Ryby ze skrajnie zanieczyszczonych i toksycznych wód lub ich resztki, które są niczym innym jak odpadem, wrzucane są do wielkiego, przemysłowego blendera, którego zawartość oczyszcza się z resztek ości, kości, części mięsistych, a następnie poddaje całemu szeregowi kolejnych procesów technologicznych z użyciem wszelkiego rodzaju chemii.

Proces ten jest na tyle agresywny, że giną w nim często nawet witaminy. Witamina D3, którą szczycą się producenci olejów rybich jest najczęściej dodawana sztucznie na końcowym etapie produkcji, a jej rolą jest, co ciekawe, działanie konserwujące.

Malejące populacje ryb na świecie zmuszają producentów do szukania oleju już nawet w ich ościach i kręgosłupach, którzy wyciskają zeń wszystko co się da. Mieszanie go w produkcie końcowym z olejami roślinnymi dla zwiększenia objętości jest tajemnicą poliszynela. Efektem jest niewielka zawartość kwasów Omega-3 w produkcie końcowym, mniejsza niż deklarowana na opakowaniach. Dotyczy to aż 70% produktów na rynku, zgodnie z wynikiem badania przeprowadzonego przez Purdue University w USA w 2015r.

Oleju rybiego zaczyna zwyczajnie brakować, a zapotrzebowanie wciąż rośnie. Nic więc dziwnego, że jakość spada, a w niektórych przypadkach sięgnęła już dna pełnego chemicznego szlamu.

Producenci na opakowaniach „tranu” nie podają składu, a jedynie zawartość kwasów Omega-3 i witamin.
To niezwykłe w kontekście restrykcyjnego prawa rządzącego rynkiem suplementów diety, leków i produktów spożywczych specjalnego przeznaczenia. Jest to jeden z dowodów na ogromną siłę tej branży.

Świadomość

Kolejnym dowodem na potęgę branży olejów rybich jest powszechny społeczny brak wiedzy o kulisach jej działania.
Założę się, że 95% osób czytających ten tekst zderza się z tą brudną prawdą o rybach i „tranie” po raz pierwszy. I pewnie ma równie szeroko otwarte oczy jak ja, gdy dowiedziałem się o tym na wspomnianym spotkaniu.

Naszą „wiedzę” o kwasach Omega czerpiemy z licznych artykułów, programów telewizyjnych i reklam sponsorowanych w większości przez producentów suplementów nazywanych tranem, bądź przez organizacje zrzeszające rybaków. Na „fachowych” stronach internetowych o zdrowiu, jako prawdy objawione, wklejane są całe artykuły żywcem skopiowane ze strony Mollersa czy innych producentów.

Przez lata w świadomości konsumentów zdołano tak głęboko zaszczepić aksjomat wspaniałości tranu, że gdy mowa jest o kwasach Omega-3 słowo „tran” nasuwa się na myśl jako pierwsze. Gdy mówimy rybach to z kolei „zdrowie” jest pierwszym skojarzeniem. No w końcu „ryba wpływa na wszystko”…


A gdy już pojawiają się produkcje, takie jak „Omega 3 – Czyim kosztem?”, czy „Cała prawda o rybach”, to przechodzą one bez echa emitowane w godzinach pracy nocnych stróżów.

Raptem kilka procent Polaków ma świadomość szkodliwości ryb hodowlanych i morskich oraz oleju rybiego i szuka zastępstwa w produktach pochodzenia roślinnego, a i tu zaczyna wkradać się celowa dezinformacja.

Źródło: http://niepoprawnipolitycznie.com/sciek ... -o-tranie/

Re: Cała prawda o tranie

: 13 gru 2016, 13:57
autor: dzikidzik
Forwardowałem komu się da, ludzie nie wiedzą. Widziałem te hodowle zdrowych rybek naocznie, piękny fiord na Lofotach, otoczenie iście bajkowe. Gdy zsiedliśmy z rowerów i podeszliśmy na jakieś 200m od tych kółek na morzu nagle znikąd pojawił się rosły Norweg z siekierą i zaczął się dopytywać skąd, dlaczego i w ogóle. OD czasu tego filmu o rybach mają fioła na punkcie złego PR.
Przy okazji - jak to jest z tymi cyjankami w naturalnie tłoczonym oleju lnianym a rzekomo niewystępujacymi w oleju estrowanym? Piszą o tym w dalszej części artykułu.
Nie mam oporów przed cyjankami w umiarkowanych ilościach (zjadam większość pestek z owoców) - są naturalnym bakteriobójcą. Jednakowoż - nadmar? I ile to właściwie jest nadmiar...

pozdrawiam